Artykuły
„Kino” 2009, nr 6, s. 10-13
W poszukiwaniu sensu życia
ks. Andrzej Luter
To było w połowie lat 70. ubiegłego wieku. Epoka gierkowska miała już najlepsze chwile za sobą, powstał KOR – jawna, ale nielegalna opozycja demokratyczna. Polscy twórcy filmowi przeczuwali kryzys i napięcie społeczne. Powstało kino moralnego niepokoju, wiele filmów tamtego okresu wytrzymało próbę czasu. A więc w roku 1977 w kwietniu – pamiętam jak dziś – obejrzałem trzy filmy z tego nurtu, które dla bardzo młodego człowieka były wstrząsem duchowym i artystycznym. Najpierw udało mi się w łódzkim kinie Przedwiośnie dostać na Człowieka z marmuru Andrzeja Wajdy, co nie było łatwe. A potem zobaczyłem dwa filmy Krzysztofa Zanussiego.
ILUMINACJA, CZYLI CZYSTOŚĆ SERCA
Pierwszy to Iluminacja, która zresztą powstała kilka lat wcześniej, i dlatego natrafiłem na nią zupełnie przypadkiem w podrzędnym kinie Robotnik przy ul. Wandy Wasilewskiej w Pabianicach. Podaję te wszystkie nazwy, bo oddają cały paradoks PRL-u. Na zewnątrz wiadoma ideologia, zakłamanie, wszystko zgodne z linią partii i oto wchodzę na prawie pustą salę tego komunistycznego kina i oczom nie wierzę. Olśnienie, na ekranie obraz antymaterialistyczny, metafizyczny, transcendentny wręcz, z elementami onirycznymi, zrealizowany w formie eseju. Student Franciszek Retman, grany przez Staszka Latałłę, poszukuje sensu życia. Pragnie także odkryć Boga. Fizyka, którą studiował – podobnie zresztą jak sam Zanussi – nie daje niepodważalnych odpowiedzi. Śmierć przyjaciela w Tatrach przynosi pytanie: co jest po drugiej stronie? Retman to prawie mój rówieśnik, starszy o kilka lat.
Doskonale pamiętam, że oglądając w tym marnym kinie Robotnik dzieło Zanussiego, widziałem odwzorowanie moich ówczesnych wyborów i poszukiwań. Kościół nie był wówczas moją rzeczywistością, a o kapłaństwie nie myślałem wtedy nawet przez chwilę. Postać Franciszka stała się dla mnie najważniejszą figurą artystyczną tamtego czasu, przez którą patrzyłem na własne życie. Śmierć Latałły na Lhotse przeżyłem wręcz fizycznie. Nie znałem go przecież, a był mi kimś niezwykle bliskim. Jego Franek Retman symbolizował dla mojego pokolenia dramat egzystencjalny wynikający z konfliktu między zamiarem i spełnieniem, a właściwie niespełnieniem. Dążył bowiem do nieosiągalnego ideału, a przecież takie pragnienie nadaje sens naszym poczynaniom. Piszę może trochę górnolotnie o tym filmie, ale mam do Iluminacji stosunek niezwykle emocjonalny. I chociażby już dlatego Zanussi pozostanie dla mnie jednym z najważniejszych polskich twórców kina.
Na początku filmu prof. Władysław Tatarkiewicz wyjaśnia pojęcie „iluminacja”. Jest to pojęcie, które sformułował i nazwał św. Augustyn, dając wyraz przekonaniu, że wiedzę osiągamy przez oświecenie umysłu. W takim momencie oświecenia umysł bezpośrednio widzi prawdę, tak jak oczy widzą realny świat, widzi ją wprost, bez rozumowania. Iluminacja nie jest jednak bezmyślną
– 10 –
ekstazą, zachwyceniem, jest spotęgowaniem myśli. Ażeby osiągnąć ten stan, potrzeba tylko czystości serca. Ta czystość serca jest ważniejsza niż działanie umysłu. Krzysztof Zanussi właściwie w każdym swoim filmie dotykał tak pojmowanej iluminacji. Stawiał pytania i zmuszał do szukania odpowiedzi. Jego bohaterowie dokonują wyborów moralnych, które wcale nie są jednoznaczne, człowiekowi bowiem niełatwo osiągnąć czystość serca – to prawie niemożliwe. Reżyser nie moralizuje, nigdy tego nie robił, choć spotyka się z takimi krzywdzącymi zarzutami.
W latach 80. udało mi się obejrzeć Imperatyw, zagraniczny film Zanussiego, który nawiązywał do Iluminacji. W ascetycznej scenerii opowiadał historię duchowego rozdarcia Augustyna (Robert Powell) – już samo imię jest znaczące – młodego idealisty próbującego podobnie jak Franek określić sens własnego istnienia. Pytał więc o obecność Boga w świecie zlaicyzowanej zachodniej kultury, o zasadę przyczynowości, obiektywne prawa natury. Pochodził z bogatej, zsekularyzowanej rodziny, więc – jak mówiła złośliwie jego narzeczona – mógł sobie pozwolić na luksus dociekania sensu własnej egzystencji. Niemożność znalezienia sobie miejsca w życiu prowadzi młodego matematyka do absurdalnego czynu profanacji ikony, a w konsekwencji do katatonicznego odrętwienia. Neurotyczność Augustyna oddaliła mnie od tej postaci, wydał mi się on za bardzo wykoncypowany. We Franku Retmanie mogłem odnaleźć siebie.
BARWY OCHRONNE, CZYLI KUSZENIE
W tym samym kwietniu 1977 roku obejrzałem też Barwy ochronne w łódzkim kinie – o zgrozo! – Młoda Gwardia. Słychać było w czasie seansu terkot kół tramwajów przejeżdżających przez skrzyżowanie Piotrkowskiej i Zielonej. Rozeszła się fama, że w Barwach... można zobaczyć przez chwilę Halinę Mikołajską, która właśnie wstąpiła do KOR i została objęta zakazem występowania. Więc poszedłem z przyjaciółmi do kina trochę z przekory. Tymczasem obejrzeliśmy wielki moralitet miażdżący rzeczywistość PRL-u: zakłamanie, cynizm, wszechogarniającą hipokryzję, od której nie byli wolni także rzekomo zbuntowani studenci. To nie był film polityczny, ale wtedy widzowie tak go odbierali. Zanussi opowiadał w rozmowie z Igą Czarnawską, że, owszem, w Barwach... jest opis ówczesnego stanu skorumpowanego społeczeństwa, i to bardzo złośliwy, „ale tam jest również dyskurs o naturze i kulturze, który jest dla mnie stokroć ważniejszy”. Z tego punktu widzenia film zachował aktualność i żywotność do dzisiaj. Sądzę jednak, że obraz korupcji też się – niestety – nie zestarzał. Reżyser ma rację, twierdząc, że ideologia czasów słusznie minionych przekładała się tylko na zgniłe i cyniczne wybory. Lecz gdy patrzymy na współczesność, zauważamy niejednokrotnie podobnie cuchnące dylematy. Pokazałem Barwy... klerykom, rocznik 1987. Wcześniej nie wiedzieli, że taki film istnieje. Wzbudził ich zachwyt, zareagowali prawie jak ja ćwierć wieku temu. „To o współczesnych czasach” – mówili.
Uniwersalność i ponadczasowość zapewniła Barwom... obecność odwiecznego problemu człowieka: chodzi o kuszenie. Jest kusiciel, cyniczny i szatański docent Jakub Szelestowski (Zbigniew Zapasiewicz), i kuszony, czyli zagubiony i niezdarnie walczący o swoją wolność magister Jarosław Kruszyński (Piotr Garlicki).
Przewrotność Zanussiego polega na tym, że widza bardziej angażuje i porusza postać docenta, który jest na swój sposób uczciwy, kiedy szydzi z otaczającego świata, z miernoty i tandetności środowiska uniwersyteckiego, przesiąkniętego serwilizmem. Jakub założył maskę, poznał układy i akceptuje je, a jednocześnie nimi pogardza, prowadzi grę, bo chce w spokoju przetrwać; jest to po-
– 11–
stawa przekraczająca granice systemów politycznych. Dlatego kpi z idealizmu magistra Jarka, którego lubi, ale jest przekonany, że młody adiunkt nie wytrwa w swoim nonkonformizmie.
Zanussi – może nieświadomie – dopowiada losy swoich bohaterów w innych filmach. Możemy przecież założyć, że docent Jakub to umierający doktor Tomasz Berg z filmu Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową nie tylko dlatego, że gra go także Zapasiewicz. Berg jest również sceptykiem zdystansowanym wobec świata, dopiero „eschatologia”, która go brutalnie dopadła, skierowuje jego życie na drogę transcendencji, zrywając z twarzy maskę fałszu. Wcześniej był jednak docent Jan w Za ścianą (1971), także w wykonaniu Zapasiewicza, początkujący naukowiec, już z sukcesami. Kariera przed nim. Oschły, cedzący słowa, niepotrafiący rozmawiać, samotnik i realista. Konfrontacja z Anną (Maja Komorowska), której nie powiodło się w nauce, nadwrażliwą i bezradną młodą kobietą, na chwilę go zmienia, porusza sumienie. Porozumienie między nimi okazuje się jednak pozorne, tylko na chwilę zagłuszyło obojętność i egoizm naukowca. Ale tliła się w nim iskra człowieczeństwa, która rozbłysła dopiero w obliczu śmierci (Życie jako śmiertelna choroba…, Suplement).
Postać docenta z filmów Zanussiego jest egzemplifikacją słów ks. Józefa Tischnera, że człowiek otrzymał istnienie jako zadanie dla siebie. Ma moc nadawania sobie lub odbierania ludzkiej twarzy. W pewnym momencie życia, niech to będzie nawet chwila ostateczna, człowiek staje wobec świata wartości. Może siebie zbudować lub może siebie zniszczyć. Trzeźwy rachmistrz może stać się uczuciowcem i entuzjastą, a idealista – kłębkiem instynktów, całym sobą przyrośniętym do ziemi.
Idealista to magister Jarek z Barw... Czy jego nieśmiały bunt, jak w przypadku Piotra (Krzysztof Kolberger) z Kontraktu, przybrał formy beznadziejne? Zanussi bez litości rozprawia się w tym filmie z peerelowską hierarchią, choć niższego szczebla. Film jest szyderczy i kpiarski, ukazuje moralne bankructwo elit PRL-u. Bunt Piotra to jakby ostatni poryw szlachetnego szaleństwa, skazany z góry na klęskę. A może Jarek to późniejszy wybitny działacz Solidarności z Persona non grata (Daniel Olbrychski), który w wolnej Polsce awansował na wiceministra spraw zagranicznych?
W jego osobie Zanussi pokazał zdegenerowanie ideałów wielkiego ruchu społecznego. Od buntownika był tylko krok do koniunkturalizmu, serwilizmu i skrajnego egoizmu. Persona... to w ogóle niedoceniony film Zanussiego. Reżyser doskonale uchwycił moment zaniku solidarności, atrofię relacji międzyludzkich. Główny bohater, ambasador Polski w Urugwaju (znowu Zapasiewicz), dawniej opozycjonista, szybciej nawiąże kontakt ze swoim rosyjskim przeciwnikiem (Nikita Michałkow) niż z dawnymi towarzyszami z podziemia.
A może magister Jarek to po latach reżyser z Sesji castingowej, którego głos słyszymy z offu, kiedyś pełen ideałów, a dziś – zrozumiawszy, że życie to bezwzględna walka o przetrwanie –brutalny manipulator mający w pogardzie widza, dla którego tworzy swoje kolejne „dzieła”.
I w końcu magister Jarek z Barw ochronnych to może sam Zanussi, który jednak nie zatracił się, zachował osobność i niezależność, a swoimi filmami nieustannie przypomina, że istota moralności oraz człowieczeństwa są związane ze sobą nierozłącznie.
STRUKTURA KRYSZTAŁU, CZYLI WYBÓR SPOSOBU ŻYCIA
Krzysztof Zanussi drąży wnętrze człowieka, zdając sobie sprawę, że nie ma czarno-białych schematów. On wie, że są tylko dwie chwile doskonałej nagości i czystości w życiu ludzkim: narodziny i śmierć. Wielu krytyków zarzuca mu jednak dychotomię w przedstawianiu postaw ludzkich. Nawet przy tak perfekcyjnym filmie jak Struktura kryształu pisano, że reżyser rzecz uprościł i zmienił bohatera w model postawy filozoficznej, po czym przeciwstawił mu model inny. Stąd pytanie „analityków” filmowych: „za którą postawą opowiada się twórca?”. Bo niestety nie postawił kropki nad i.
Sprowadzanie sensu filmu do pseudoproblemu, czy lepiej na prowincji czytać w ciszy Historię filozofii Tatarkiewicza, czy też przywozić ze stypendium zagranicznego samochód, świadczy, że niektórzy zawsze mieli problem ze zrozumieniem Zanussiego. Struktura… to film o sporze między racjonalnym pragmatyzmem, który niekoniecznie musi oznaczać „odhumanizowanie” życia, a pustelniczą wizją egzystencji, która może wynikać z egoizmu. Głębia duchowości takiego istnienia staje się wtedy pozorna. Staje się tylko ułudą, samookłamywaniem się. Podobne dylematy w okresie PRL-u definiowały nasze życie, ale są obecne także w rzeczywistości demokratycznej i „wolnorynkowej”, ba, może dzisiaj jeszcze trudniej je rozwiązywać. Bezideowość, tempo życia
– 12 –
zglobalizowanego świata wciąga w swoje niszczące tryby jeszcze brutalniej niż jakakolwiek ideologia.
Obejrzałem niedawno ponownie stare krótkie filmy telewizyjne Zanussiego z przełomu lat 60. i 70. Nic się nie zestarzały dzięki swojej niejednoznaczności. Widz staje przed trudnymi wyborami moralnymi. Czy w Zaliczeniu mam sympatyzować ze świetnie urządzonym profesorem Krajewskim (Aleksander Bardini), który świadomie kusi studenta do popełnienia małego oszustwa i przez to wykazuje rzekomą wyższość moralną, czy ze studentem, człowiekiem słabym, upokorzonym przez profesora, ale i przez siebie? Podobną polisemię duchową odnajduję w niedocenionych Górach o zmierzchu. Nie inaczej jest w noweli Twarzą w twarz: czy urzędnik Kozłowski (Piotr Pawłowski) powinien ratować człowieka gonionego przez milicję, czy udać, że nic nie widział, nie narażając w ten sposób siebie? Twarz zdradza człowieka. Urzędnik jest tchórzem, ale Zanussi, niczym wytrawny psychoanalityk, prowokuje i pyta widza: a gdybyś ty był na jego miejscu?
ŚMIERĆ PROWINCJAŁA, CZYLI SENS UMIERANIA
Zanussi w swojej twórczości nieustannie krąży wokół problemu śmierci. W Spirali umieranie śmiertelnie chorego alpinisty (znowu te góry, symbol czegoś nieskończonego i tajemniczego) jest rozpaczliwe i beznadziejne. Tomasz Piątek (Jan Nowicki) obsesyjnie krąży w labiryncie śmierci, która jawi mu się jako ostateczny koniec i rozkład ciała. Nie jest przygotowany na jej przyjęcie. Tadeusz Sobolewski pisał, że bohater filmu nieustannie waha się między biegunami absurdu i pocieszenia, pomiędzy sensem i bezsensem. „Wybór, jakiego dokonuje, przekonanie, do którego dochodzi po spiralnym krążeniu wokół prawdy, wydaje się jedynym możliwym wyborem”. Schronisko, szpital, góry tworzą przestrzeń alegoryczną. Jak w zamku Bergmanowskim wszyscy czekają na nieuchronnego gościa – na śmierć.
Zanussi mówił kiedyś o wstędze Moebiusa jako o uniwersalnej metaforze: „przedstawia ona formy geometryczne w postaci przestrzennej ósemki – forma ta ma pozornie dwie strony –
w rzeczywistości można ruchem ciągłym przejść z jednej strony na drugą. (...) Jako metafora wstęga Moebiusa może służyć do zilustrowania wszelkiej dwoistości zjawisk (niby dwie strony a jedna)”. W Spirali tę względność postaw widać najpełniej. Z jednej strony wspaniała technika ratowania życia (radio, wojsko, helikopter – wszyscy zaangażowani w poszukiwanie „szaleńca”) i jednocześnie absolutna bezradność, gdy przyjdzie wyjaśnić sens śmierci, możliwe jest tylko marne, nic nieznaczące pocieszanie. Bo wszyscy jesteśmy świadomi swojego umierania, z każdym dniem – niby dwie strony, a jedna. Dziś żyjemy, jutro umrzemy, ruchem ciągłym przechodzimy na drugą stronę.
Nadprzyrodzonego wymiaru śmierci dotyka Zanussi w Życiu jako śmiertelnej chorobie przenoszonej drogą płciową poprzez wprowadzenie wątku św. Bernarda z Clairvaux, który przypomina o naszym przeznaczeniu, a jest nim doskonałe zjednoczenie z Bogiem. Niewierny Tomasz Berg dotyka tej prawdy. Czy uwierzył? Natomiast przypadek bohatera Constansu to przykład cierpienia człowieka sprawiedliwego. Oto Witek (Tadeusz Bradecki) – postać krystaliczna moralnie staje się przypadkowym sprawcą śmierci dziecka. Dlaczego Bóg – człowiekowi prawemu – zadaje tak potworny ból? Dylemat zaiste hiobowy! Jaki jest sens takiego cierpienia i takiej śmierci? Widz słyszy na końcu tylko przeraźliwy krzyk rozpaczy i zaraz potem ogląda góry z lotu ptaka. Ich metafizyczny majestat daje nadzieję na zjednoczenie z niezrozumiałą Tajemnicą, tak jak w przypadku biblijnego Hioba.
Wymiar paschalny śmierci najpełniej widać w Śmierci prowincjała, filmie dyplomowym Zanussiego, który uważam za arcydzieło. Młody historyk sztuki (Jerzy Jogałła) przybywa do klasztoru benedyktyńskiego jako konserwator zabytków. Obserwuje rytm życia zakonników. Jest świadkiem umierania starego prowincjała (Władysław Jarema). Na początku ze zwykłą ciekawością podgląda fizjologię agonii, potem jednak konanie starego mnicha narzucającego swojemu organizmowi rygor, pomimo wielkiego cierpienia, staje się dla chłopaka początkiem zmiany, nawrócenia. Nawiązują ze sobą kontakt, choć w filmie nie pada ani jedno słowo dialogu, wszystko rozgrywa się w spotkaniu spojrzeń. Student zobaczył poprzez śmierć sens życia. To chyba najbardziej chrześcijański film Zanussiego – ze śmierci do życia to przecież sama istota chrystocentrycznej religii. Chłopiec na końcu wraca do swojego świata, przemieniony. Zapewne nie zapomni o tym, co przeżył.
Śmierć ciąży także nad bohaterami Życia rodzinnego. Bohaterowie co prawda żyją, ale w rodzinnym grobie, jak to określił Andrzej Werner, zajmują swoje rodzinne cmentarzysko. Oczekują podświadomie na śmierć ojca, ale wszyscy umarli już duchowo. Najciekawszą postacią w tym zbiorowisku ludzi godnych współczucia jest Bella (Maja Komorowska), która co prawda też należy do świata ruin, jednak imponuje witalnością. Kontestując umarłe gniazdo rodzinne, sama przesuwa się do królestwa cieni. Niezwykłe, ale Zanussi pokazał, jak można umrzeć za życia, i to bez nadziei, zanikły bowiem wszelkie uczucia, a jeśli coś pozostało – to nienawiść albo obojętność. Dawny świat już nie powróci.
WĄTPIENIE, CZYLI WIARA
Zanussi swoimi filmami prowokuje – zadaje nam kluczowe pytanie: Czy duchowe bogactwo, religia, wiara mogą być wystarczającą i przekonywającą odpowiedzią na zło, cierpienie, które samo w sobie nie ma żadnego sensu, i czy mogą być dostateczną odpowiedzią na tajemnicę śmierci? Te pytania znalazły doskonały wyraz w Stanie posiadania, zapomnianym filmie, a warto go przypominać, bo to perła w twórczości reżysera. Zanussi jest katolikiem, nie ukrywa, że wierzy w osobowego Boga, ale jednocześnie w filmach zasiewa wątpliwość,
a jeśli wątpi, to znaczy, że wciąż poszukuje. Siłą wiary jest poszukiwanie, jeśli ktoś twierdzi, że już znalazł Pana Boga, to znaczy, że nie ma w nim wiary. Wątpienie mistrza jest moją nadzieją na kolejne wielkie filmy twórcy Iluminacji.
Kilka lat temu w Rozmowach na koniec wieku Zanussi opowiadał, że są takie obrazy, które zostają na trwałe w pamięci i otwierają nieprzeczuwaną wcześniej rzeczywistość. „Przed obejrzeniem filmów Felliniego czegoś nie wiedziałem o świecie, a teraz to widzę. Przed obejrzeniem Bergmana, Buñuela czy Tarkowskiego nie znałem pewnych nastrojów, teraz je znam. Widzę i odczytuję krajobrazy, osoby, twarze, których bym wcześniej nie odczytał ani nie zauważył”. A ja na koniec znowu przypominam sobie kino Robotnik przy ul. Wandy Wasilewskiej i mój pierwszy kontakt z Zanussim. To była iluminacja, nieprzeczuwana iluminacja.
– 13 –
ks. Andrzej Luter
Wybrane wideo
-
O PROGRAMIE APF, dr Rafał Marszałek
-
POLSKIE KINO POWOJENNE, dr Rafał Marszałek
-
Propagandowy wymiar kina historycznego w okresie PRL
Wybrane artykuły
-
Groteska i ironia w Kornblumenblau
Natalia Chojna
"Pleograf. Kwartalnik Akademii Polskiego Filmu", nr 3/2018